Coś dziwnego się ze mną dzieje. Czuję, że znajduje się w miejscu dotąd mi nieznanym. Dookoła mnie kwieciste pola, a nad nimi nieprzebrany ocean błękitnego nieba, gdzieniegdzie tylko poprzecinanego kłębiastymi chmurami. Kąpię się w promieniach słonecznych, leżąc w pokłosiu wysokich traw Sycylii i mam wrażenie, że nic lepszego w życiu spotkać mnie nie mogło.
Zaraz, zaraz. Coś jest nie tak. Coś przerywa tę sielankę. Co to jest?! Naraz czuję lekkie szturchnięcie w bok i głos matki dochodzący jakby z zaświatów: „ Wstawaj, Marcus, już najwyższa pora.” Myślę sobie, że to chyba jakiś koszmarny sen, który ni stąd, ni zowąd mnie nawiedził, ale po chwili uświadamiam sobie powagę sytuacji: niestety, snem okazała się moja idylla. Jeszcze słyszę kroki oddalającej się matki, która właśnie przed chwilą w tak brutalny sposób przerwała moje marzenia senne. Jest jeszcze zupełnie ciemno. Budzę się powoli i wracam do rzeczywistości. Już z całą pewnością wiem kim jestem i co tutaj robię. Nazywam się Marcus Terentius, mam 13 lat i mieszkam w mieście cesarzy – Rzymie.
Powoli dociera do mnie to, że okres świąt ku czci bogini Minerwy się skończył, a dla chłopaka w moim wieku może oznaczać tylko jedno: kolejne, długie miesiące intensywnej nauki. Mój ojciec, Quintus, jest poważanym, choć niezbyt zamożnym patrycjuszem i zależy mu na tym, by jego pierworodny otrzymał staranne wykształcenie. Chociaż moje członki mają całkiem inne zamiary, będąc posłuszny woli ojca zmuszam je nadludzkim wysiłkiem do powstania. W niewielkiej izbie, w której znajduje się moje posłanie panuje prawie całkowity mrok, do którego dociera światło z sąsiedniego pomieszczenia. Jest ono na tyle wyraźne, że bez trudu udaje mi się znaleźć socci i włożyć je na nogi. Wchodzę do pomieszczenia obok, w którym krząta się już od dłuższego czasu moja mama, wydająca niewolnikom dyspozycje dotyczące przygotowania rodzinie porannego posiłku. Zwykle zabieram ientaculum na nudne zajęcia w domu Patroklesa, greckiego filozofa, wyzwoleńca. Tym razem jednak głód jest silniejszy niż zwykle i postanawiam zjeść przygotowany posiłek w domu. Wkrótce na stole, przy którym jestem, pojawiają się wniesione przez służbę chleb, pyszny ser, garść owoców oraz mleko i wino dla ojca. W chwile później rozkoszuję się w pośpiechu smakiem podanych potraw.
Wszystko co dobre szybko się kończy, więc uporawszy się ze śniadaniem wyruszam z domu i udaję się z posępną miną do miejsca swego przeznaczenia. Idę ulicami Rzymu, które z każdą upływająca minutą stają się coraz bardziej gwarne. Ludzie śpiesznie poruszają się, każdy z nich do swojego miejsca pracy. W tym morzu ludzi dostrzec można przemykające się grupki takich młodzieńców jak ja, którzy póki co nabywają wiedzy, mającej dać im należyte przygotowanie do późniejszego, dorosłego życia. Sięgam w tej chwili pamięcią wstecz, kiedy jeszcze nie tak dawno nabierałem biegłości w rachunkach. Nigdy nie zapomnę tego, jak do znudzenia ucząc się tabliczki mnożenia powtarzaliśmy chórem za calculatorem: „sześć razy osiem czterdzieści osiem”. Pamiętam też jak często złorzeczono nam w okolicy pobliskich domostw z powodu hałasu, jaki rzekomo przy tym czyniliśmy. Idąc zatopiony w tych wspomnieniach ani się nie obejrzałem, jak znalazłem się u stóp domu Patroklesa. Mimo niechęci, z jaką przekraczałem próg jego atrium byłem ciekawy, czym przyjdzie dziś nam się zajmować.
Nic nie zapowiadało, że dzisiejsza lekcja będzie szczególna. Naszego nauczyciela jeszcze nie było, ale wiedzieliśmy, że na pewno się zjawi. Czasami tylko zdarzało mu się zaspać nieznacznie, gdy dzień wcześniej wieczorem nieco przesadził z winem. Nie myliliśmy się: po krótkiej chwili w odrzwiach pojawił się siwobrody Grek z papirusem w ręku. Dostojnym krokiem skierował się w stronę przeznaczonego dlań miejsca. Usadowił się w nim wygodnie i po chwili powiedział: „Dzisiaj poćwiczymy pisanie. Napiszecie samodzielnie tekst, w którym opiszecie jeden dzień z waszego życia”. „Hmm…brzmi nieźle” – pomyślałem – „przynajmniej nie będziemy musieli przez jakiś czas studiować dzieł Homera czy – co gorsza – Liwiusza”. Tym niemniej zastanawiałem się, o czym by tu napisać, bo przecież życie syna ubogiego patrycjusza nie jest przepełnione jakimiś szczególnymi rozrywkami. Z drugiej strony Rzym to siedlisko miejsc, w którym życie rozrywkowe toczy się pełną parą. Po chwili namysłu postanowiłem, że opiszę swoje wrażenia z wyścigów rydwanów, na które kilka tygodni temu zabrał nas ojciec. Było to moje pierwsze i ,mam nadzieję, nie ostatnie zetknięcie z tak wspaniałym widowiskiem. A było na co popatrzeć!
Już dzień przed wyścigami ojciec obiecał mnie zabrać ze sobą. Pamiętam, że tego dnia moje emocje sięgały zenitu i rozgorączkowany nie mogłem doczekać się chwili, kiedy ujrzę te tabuny koni ciągnących rydwany w oszalałym galopie. Jak się później okazało – moje wyobrażenia o tych zawodach niewiele odbiegały od rzeczywistości. Tego dnia w całym Rzymie czuć było podniosły nastrój. Ludzie tłumnie kierowali się w stronę Circus Maximus, gdzie w szranki stanąć mieli najbardziej wytrawni w wyścigach rydwanów niewolnicy. Im bliżej było do miejsca zawodów, tym większy gwar dochodził stamtąd. Wkrótce byliśmy u stóp okazałego cyrku. Przecisnąwszy się z trudem przez tłum plebejuszy niebawem zajęliśmy jedne z lepszych miejsc, przeznaczonych dla szlachetnie urodzonych. Tymczasem tłuszcza niecierpliwie oczekiwała początku wyścigu, który wnet rozpoczął się tradycyjną procesją ku czci bogów. Orszak niosący posągi wszystkich bóstw na czele z Victorią, boginią zwycięstwa, był pełen przepychu. Uniósł się nad nim cichy szmer podziwu licznie zgromadzonych ludzi. Wtem niedaleko nas powstał niewielki harmider. Zauważyliśmy skupione i gorączkowo wykrzykujące twarze ludzkie oraz ręce podniesione w geście zawołania. „Co tam się dzieje?” – zapytałem ojca. „Ludzie obstawiają zwycięzców” – odparł z przekąsem i lekką wzgardą ojciec. Nie znosił on hazardu i stale przypominał, bym nigdy nie dał się wplątać w coś, co już niejednego doprowadziło do ruiny. Spojrzałem raz jeszcze z uwagą ma twarze wykrzykujących coś hazardzistów. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że maluje się na nich tylko jedno uczucie: chciwość.
Po ceremonii rozpoczęcia wyścigu nastało krótkie wyczekiwanie, po którym edyl dał znak do rozpoczęcia właściwej części widowiska. Ujrzeliśmy kilka rydwanów, każdy z nich zaprzężony w cztery konie. Na kwadrygach w pełnej gotowości stali ubrani w kolorowe stroje rywalizujących ze sobą frakcji niewolnicy. Wkrótce miał się rozpocząć morderczy wyścig. Tuz przed startem nastała cisza oczekiwania. Edyl dał znak, na który rydwany, jak wystrzelone z procy, porwały się do szaleńczego biegu. Circus Maximus w tym momencie oszalał. Obecny na nim tłum wydał z siebie donośny i przeciągły ryk. Konie rwały jak szalone do przodu, ponaglane smagnięciami bata woźniców. Odgłos tętniących kopyt mieszał się z przecinającym powietrze batem, krzykami widzów i wrzaskiem prowadzących rydwany. Pojazdy zbliżały się do pierwszego wirażu, przed którym prawie nie zwalniały, z łoskotem wpadając w zakręt. Nagle usłyszeliśmy jak jeden z rydwanów uderzył o okalający trybuny mur i z hukiem roztrzaskał się o niego. Konie w panice rżały wywracając się, a nieszczęśliwy woźnica przekoziołkował nad nimi i upadł na tor. Zaraz przy nim znaleźli się jacyś ludzie, którzy znieśli rannego z placu boju. Pozostała trójka walczących zajadle o palmę pierwszeństwa. Trzy kolejne okrążenia przebiegły bez incydentów. Konie prowadzące trzy rydwany niemal łeb w łeb szły jak burza zbliżając się nieuchronnie do ostatniej prostej. Temperatura wyścigu zbliżała się do apogeum. Nikt nie już nie siedział. Z zapartym tchem gapiliśmy się jak pojazdy z łoskotem przetaczają się przez linię mety. Napięcie opadło. Jeszcze tylko gorączkowe wyczekiwanie na werdykt prowadzących, bo nikt nie był pewny tego, kto zwyciężył. Wkrótce stało się wszystko jasne i po pewnym czasie wieniec ozdobił głowę zwycięzcy, który z gałązką palmową w ręku wykonał rundę honorową dookoła cyrku. Nie zapomnę tego dnia do końca życia.
Wracam myślami z Circus Maximus i z tamtego dnia pełnego wrażeń. Skończyłem swoje opowiadanie i oddałem staremu Patroklesowi, który z uwagą mi się przyglądał. Chyba zauważył wypieki na mojej twarzy. Pojawiły się, gdy raz jeszcze przeżyłem w myślach tamten niezapomniany dzień, kiedy ojciec po raz pierwszy pokazał mi największą arenę wyścigową w całym Imperium. Grek z rzucił okiem na moją pracę i z rosnącym zainteresowaniem zagłębiał się w lekturę. Chyba i on myślami znalazł się w Circus Maximus, bo zaczął sprawiać wrażenie, jakby był zupełnie nieobecny. Była to dla nas chwila wytchnienia, bo już tego dnia nie wracaliśmy do Homera i innych poetów. Niebawem okazało się, że Patrokles zwolnił nas z zajęć wcześniej niż zwykle i uradowani wracaliśmy do swoich domostw. Po drodze wstąpiłem na rynek, który huczał swoim stałym gwarem. Nieprzebrane ilości kolorowych sukien, owoców i innych dóbr stanowiły magnes, który przyciągał Rzymian w to miejsce. Nie znalazłem jednak tam nic godnego uwagi, więc nie śpiesząc się ruszyłem w stronę rodzinnego domu. Wkrótce ujrzałem okazały budynek swojego ojca, któremu zawdzięczam tak wiele. Może w następnym roku, gdy będę o rok starszy, zabierze mnie do Colosseum? To kolejne miejsce, które tak bardzo chciałbym zobaczyć. Dopóki jednak tak się nie stanie w mojej pamięci tkwić będzie ów pamiętny wyścig na Circus Maximus.
Temat wypracowania: „Mój dzień w starożytnym Rzymie”.